http://www.gbritain.net

:: Pięścią w klienta
Artyku dodany przez: Damian (2009-04-28 11:45:57)

Gdy po tygodniu ciężkiej pracy masz ochotę wybrać się do polskiego klubu lub dyskoteki – uważaj. Na kogo? Szczególnie na tych, którzy biorą pieniądze za zapewnienie ci bezpieczeństwa – na bramkarzy. Oni rządzą się swoimi prawami, a obyczaje przywieźli ze sobą z kraju. Gdy wejdziesz im w drogę, policja nie przyjedzie.

Nie ma nocy, by w polskich klubach nie dochodziło do bijatyk albo awantur. Goście lokali zdają sobie sprawę, że zabawa prędzej czy później zakończy się mordobiciem. Kto tego nie wie, lepiej by został w domu. Jeśli nie zaatakuje nas szukający zaczepki pijany wyrostek, możemy oberwać od ochroniarzy. Zabawa w nocnych klubach to coraz częściej igranie z losem.

Kliencie, chroń się sam
Kasia, 24-letnia blondynka z Londynu wybrała się przed świętami wielkanocnymi do jednego z polskich pubów w dzielnicy Acton. Z zabawy trafiła prosto do szpitala. Stłuczona twarz, podbite oczy – lekarze musieli założyć jej kilka szwów, a przez kolejny tydzień cierpiała na ból głowy. Co się stało podczas zabawy?

- Wychodziłam z klubu w chwili, gdy w drzwiach doszło do szarpaniny. Jeden z ciosów przypadkowo zatrzymał się na mojej twarzy – wspomina Kasia, która zarzeka się, że więcej tego miejsca nie odwiedzi. Ochrona zamiast zatrzymać agresywnego sprawcę, pozwoliła mu odejść. Nikt nie wezwał policji, a lekarzom karetki wytłumaczono, że był to nieszczęśliwy wypadek.

Niestety takie incydenty zdarzają się dosyć często. We wrześniu ubiegłego roku reporter „Gońca” był świadkiem o wiele bardziej brutalnych scen. W tym samym klubie na Acton dwudziestokilkuletni chłopak w najlepsze bawił się na parkiecie, gdy stojący „na bramce” osiłek kazał mu się natychmiast wynosić. Nie podał powodu, niczego nie wyjaśnił, nie pozwolił mu nawet zabrać kurtki i zostawionych na stoliku swoich rzeczy. Sytuację widział inny uczestnik zabawy, który próbował dowiedzieć się od ochroniarzy, dlaczego tak postąpili. Wtedy bramkarze siłą wywlekli go na zaplecze. Po kilku minutach lekcji „jak nie wtykać nosa w nie swoje sprawy” mężczyzna wyszedł stamtąd cały poobijany. Policja znów nie interweniowała. Przestępstwa nie było.

Kogo broni „bramkarz”
Ochroniarz 1, prosi o anonimowość: - Bramkarze w polskich klubach rządzą się własnymi zasadami, w dużej mierze przywiezionymi prosto z kraju. Choć prawo w Wielkiej Brytanii zabrania stosowania ochronie przemocy, to polonijnymi dyskotekami nadal rządzi bramka.

Ochroniarz 2: - Nigdy nie wiesz, dlaczego ktoś został wyrzucony. Być może handlował narkotykami i trzeba było zrobić porządek. Od tego jest policja, ale podobnie jak w kraju, polska ochrona nie lubi wizyt mundurowych.

Ludzie z branży podkreślają, że w niektórych klubach bezpieczeństwo gości dla nikogo nie jest już priorytetem. – To właściciel klubu płaci, więc to jego trzeba chronić w pierwszej kolejności. Na przykład przed najściami osób z zewnątrz. Tylko w teorii ochroniarze strzegą bezpieczeństwa bawiących się w lokalu klientów, w praktyce muszą chronić się sami.

To prawda – jeśli nie chcemy mieć problemów, z ochroną lepiej nie dyskutować i nie wchodzić jej w drogę. Jeśli bez powodu zaczepia nas podpity i agresywny osobnik, za drzwi rzadko kiedy wylatuje prowodyr. Powód? Łatwiej wyrzucić spokojnego, niewinnego klienta niż tego, który wszczął awanturę. Ochrona ma gwarancję, że bezbronna osoba nie wróci za chwilę z kolegami, by pokazać, czym jest honor.

Pech nie wybiera
W najlepszym wypadku bramkarze wyrzucają za drzwi wszystkich uczestników zajścia i pilnują, by dalsza bijatyka rozgrywała się jak najdalej od drzwi lokalu. Migające syreny policyjnych samochodów, które wróży taka sytuacja, dla nikogo nie są najlepszą reklamą. W gorszych przypadkach bramkarze „wyciszają” awanturę w toalecie lub na zapleczu, po równo traktując tych, którzy ją wszczęli, jak i bogu ducha winnych klientów klubu, którzy przypadkiem znaleźli się w złym miejscu i czasie.

Juliusz Malik, szef londyńskiej firmy Symbiont Security, która szkoli przyszłych ochroniarzy: - Na kursach do znudzenia tłumaczymy, że stosowanie przemocy jest niedopuszczalne. Są inne sposoby radzenia sobie nawet z agresywnymi gośćmi. Dziwię się słysząc o takich sytuacjach, bo przecież ochroniarz ryzykuje utratą licencji, choć zapewne wyjątki się zdarzają…

Psychologia zamiast pięści
Jak działa ochrona w brytyjskich lokalach? Szanowane kluby w centrum miasta nie mogą sobie pozwolić na złe traktowanie klientów. Do incydentów dochodzi niezwykle rzadko, bo tak zwany door supervisor uważnie prześwietla ludzi, którzy wchodzą do środka. Do tego nie potrzeba napakowanych mięśni i grubego karku - ważna jest umiejętność rozmowy z drugim człowiekiem, a także znajomość psychologii. Chwila uprzejmej wymiany zdań wystarczy by ocenić, czy szuka on spokojnej zabawy, czy może burdy. Sposób ten sprawdził się w większości porządnych lokali na całym świecie – zadymiarze wiedzą, że to nie jest miejsce dla nich, a bawiący się goście zyskują na poczuciu bezpieczeństwa.

Profesjonalizm w cenie
Interwencja dobrze wyszkolonego ochroniarza wcale nie musi być brutalna. Przekonał się o tym Robert, szef marketingu jednej z wiodących firm medialnych w Londynie. Razem z kolegami po pracy świętował podwyżkę i przesadził z alkoholem. Gdy Roberta przypiliło, zamiast poszukać toalety, załatwił potrzebę w ogródku dla palaczy. Co gorsza, pod wpływem promili nie widział w swoim zachowaniu nic niestosownego. Ochronie próbował tłumaczyć, by dali mu spokój.

- Brytyjski bramkarz wysłuchał jego tłumaczenia i grzecznie zasugerował, że mogą spokojnie o tym porozmawiać na zewnątrz lokalu. Po przekroczeniu drzwi impreza dla Roberta się zakończyła – mówi jego kolega, świadek zdarzenia. – Nigdy nie widziałem tak spokojnego i opanowanego ochroniarza. Polskiemu bramkarzowi szybko znudziłaby się rozmowa i przeszedłby do rozwiązań siłowych – stwierdza.

Czemu więc nie może tak być również w polskich lokalach? Niestety, tak profesjonalna ochrona jest także kosztowna. Dobrze wyszkolony door supervisor z kilkuletnim doświadczeniem zarabia nawet 25 funtów za godzinę – to dwa razy więcej niż zazwyczaj płaci się polskim ochroniarzom. W polskie klubach, gdzie chodzi o szybki zysk przy niskich kosztach, nikomu nie uśmiecha się wykładanie takich pieniędzy za bezpieczeństwo swoich gości. Szczególnie, że i bez tego, sala pustkami świecić nie będzie.

Bo policja nie przyjedzie
Lato 2007 roku. W jednym z polskich klubów na Ealingu brytyjscy bramkarze odmawiają pracy. Boją się o własne życie. Dzień później zastępują ich Polacy - stoją tam do dziś.

Co takiego wydarzyło w lokalu, że angielscy ochroniarze się poddali? Przerazili ich polscy klienci. Brytyjscy profesjonaliści w tym fachu nie przypuszczali, że Polacy będą z założenia agresywnie do nich nastawieni, że mogą sami szukać zaczepki i prowokować ich tylko dlatego, że chcą dobrze wykonać swoją pracę. Brytyjski ochroniarz rzadko kiedy wzbudza respekt swoim wyglądem. Nie musi. Raczej nie podnosi też głosu, grzecznie zwraca się do bywalca klubu i poważnie traktuje prawo, zakazujące mu bicie gości lokalu tylko dlatego, że go drażnią. – Wyobraź sobie grupę dresiarzy, którzy przyszli odreagować tydzień roboty. Widzą drobnego, grzecznego ochroniarza i zaczynają żartować, że takiego to wiatr by zdmuchnął. Po kilku piwach żarty się kończą, a zaczynają regularne bijatyki – relacjonuje polski bramkarz.

Brytyjczycy w przeciwieństwie do polskich bramkarzy nie mają pod telefonem kolegów, którzy w razie potrzeby wyruszą na pomoc. A nim przyjedzie policja, może być za późno. W klubie na Ealingu w ruch poszły tłuczone kufle i butelki. Po takich zajściach mało kto odważy się przyjść następnego dnia do pracy. Chyba, że są to Polacy.

Chcąc jednak oddać sprawiedliwość polskim ochroniarzom, trzeba wspomnieć także o drugiej stronie medalu. To nie ochroniarz wybiera klienta klubu, przy drzwiach którego stoi. Robi to właściciel, który nastawia się na konkretną kategorię klienteli. Polskie lokale to specyficzne miejsca. Ich goście, przyzwyczajeni do polskich realiów, rzadko kiedy oczekują od ochrony tego, czego klienci brytyjskich dyskotek - bezpieczeństwa. Wielu z nich oczekiwania ma zgoła przeciwne.

Ochroniarz 1: - Idą do klubu, bo liczą na to, że coś się będzie działo. Pójdą w ruch pięści, ktoś dostanie w zęby, a przy okazji mają pewność, że nikt nie wezwie policji.

Kariera drugiego wyboru
Kim są ludzie, którzy decydują się na karierę ochroniarza? Jeszcze niedawno do pracy w tym zawodzie pchali się niemal wszyscy. Dziś coraz częściej można spotkać ludzi, którzy po kilku latach postanowili porzucić swoje dotychczasowe zajęcia i zmienić branżę. Pracowali na budowach, sprzątali ulice, aż w końcu zadecydowali pójść krok dalej i zdobyć licencję profesjonalnego ochroniarza.

- Odnoszę wrażenie, że jest to kariera drugiego wyboru. Kandydatom najczęściej nie udało się zrealizować innych życiowych planów, więc uważają, że zawsze można przecież stanąć na bramce – uważa Juliusz Malik z firmy Symbiont Security. - Faktycznie nie trzeba do tego wysokich kwalifikacji, bo nie jest to nauka o paliwie rakietowym. Ale zawód ten wymaga trochę wojskowej dyscypliny. U człowieka liczy się wiarygodność, odpowiedzialność i punktualność. Wbrew pozorom, trzeba też w tym fachu mieć spory dystans do samego siebie – dodaje.

Właśnie z tym ostatnim jest najgorzej. Wielu chętnym do pracy w ochronie puszczają nerwy, górę bierze zbyt ambicjonalne podejście do drugiego człowieka. Nie jest tajemnicą, że właśnie z tych powodów kandydaci odpadają jeszcze w trakcie kursów.

Dlaczego tak wielu chętnych wybiera właśnie karierę w ochronie? Główną motywacją są najczęściej pieniądze, bo zarobki ochroniarzy zawsze przewyższały minimalne stawki. Zwykły portier z licencją ochroniarza zarobi 7-8 funtów na godzinę. Przysłowiowy bramkarz dostaje ponad 10 funtów na godzinę, a szczytem marzeń jest praca dla renomowanych firm, gdzie zarobki dochodzą nawet do 25 funtów. Tak daleko zachodzą nieliczni – decyduje o tym doświadczenie, znajomość języka i idealna opinia z poprzednich miejsc pracy.

Branża ochroniarska to jeden z najbardziej płynnych i podatnych na rotacje segmentów ryku pracy. Teoretycznie tam właśnie najłatwiej dostać pracę, ale też w środowisku trwa nieustanna walka o miejsca w lepszych klubach, za lepsze pieniądze. Dziś do tej pracy nie garnie się już tak wielu Polaków, jak jeszcze kilka lat temu.

Ochrona też czuje stres
- Na emigrację coraz rzadziej decydują się przypadkowe osoby. Ludzie trochę się obudzili i nie pchają się na Wyspy bez znajomości języka. To zmiana na lepsze, gdyż poprawia się jakość usług – twierdzi Juliusz Malik.

Paradoksalnie, właśnie podczas recesji dla bramkarzy jest coraz więcej roboty. Ludzie odreagowują w barach swoje problemy finansowe, a to wzmaga agresję i awantury. Marek, który kilka lat stał na bramce w jednym z londyńskich klubów podkreśla, że ochroniarz też czuje stres, a idąc do pracy myśli tylko o tym, by jakoś tę noc przetrwać. Sam wzbudza respekt tylko napakowanym wyglądem, bo jak mówi, nie potrafi się bić. – Nie ma wyjścia, bramka musi być ostra – stwierdza.

Wziąć sprawy we własne ręce
Gdy ochrona lokalu nie radzi sobie z klientami, sprawy we własne ręce biorą mieszkańcy okolicznych domów. Tak zrobili lokatorzy budynków przy polskim pubie Wind Mill na Acton, którzy wystąpili do rady miejskiej o odebranie klubowi licencji na sprzedaż alkoholu. Twierdzą, że w weekendy, gdy w klubie odbywają się polskie dyskoteki, boją się wyjść przed własny dom. – Piją alkohol, brudzą i prowokują bijatyki – napisali we wniosku do radnych. Łucja Siekierka, menadżerka pubu Wind Mill w rozmowie z „Gońcem” nie kryje oburzenia. – Te zarzuty są nieprawdziwe. Pracuje u nas czterech ochroniarzy, trzech z nich to Polacy. Jestem pewna, że właściwie pilnują bezpieczeństwa – zapewnia.

Czy tak jest naprawdę, sprawdzi council na Ealingu - w najbliższych dniach zapadnie decyzja w sprawie dalszych losów lokalu.

Tomasz Ziemba




adres tego artykuu: http://www.gbritain.net/articles.php?id=209